Sklepy Cynamonowe | Page 8

Bruno Schulz
król-banita, który straci3 tron i królowanie.
MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca by3a ostatnim wybuchem kolorowo?ci, ostatnim i ?wietnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny improwizator, ten fechtmistrz wyobra?ni poprowadzi3 na sza?ce i okopy ja3owej i pustej zimy. Dzi? dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z jakim sam jeden wyda3 on wojnê bezbrze?nemu ?ywio3owi nudy drêtwi1cej miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony broni3 ten m1? przedziwny straconej sprawy poezji. By3 on cudownym m3ynem, w którego leje sypa3y siê otrêby pustych godzin, a?eby w jego trybach zakwitn1? wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale przywykli do ?wietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora, byli?my sk3onni zapoznawa? warto?? jego suwerennej magii, która nas ratowa3a od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotka3 ?aden wyrzut za jej bezmy?lny i têpy wandalizm. Przeciwnie, czuli?my jakie? niskie zadowolenie, haniebn1 satysfakcjê z ukrócenia tych wybuja3o?ci, których kosztowali?my 3akomie do syta, a?eby potem uchyli? siê perfidnie od odpowiedzialno?ci za nie. A mo?e by3 w tej zdradzie i tajny pok3on w stronê zwyciêskiej Adeli, której przypisywali?my niejasno jak1? misje i pos3annictwo si3 wy?szego rzêdu. Zdradzony przez wszystkich, wycofa3 siê ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwa3y. Bez skrzy?owania szpad odda3 w rêce wroga domenê swej by3ej ?wietno?ci. Dobrowolny banita usun13 siê do pustego pokoju na ko?cu sieni i osza?cowa3 siê tam samotno?ci1. Zapomnieli?my o nim. Obieg3a nas znowu ze wszech stron ?a3obna szaro?? miasta, zakwitaj1c w oknach ciemnym liszajem ?witów, paso?ytniczym grzybem zmierzchów, rozrastaj1cym siê w puszyste futro d3ugich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozlu?nione b3ogo za tamtych dni i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknê3y siê znów w sobie, zgêstnia3y pl1cz1c siê w monotonii gorzkich monologów. Lampy poczernia3y i zwiêd3y jak stare osty i bodiaki. Wisia3y teraz osowia3e i zgry?liwe, dzwoni1c cicho kryszta3kami szkie3ek, gdy kto? przeprawia3 siê omackiem przez zmierzch pokoju. Na pró?no wetknê3a Adela we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe ?wiece, nieudolny surogat, blade wspomnienie ?wietnych iluminacji, którymi kwit3y niedawno wisz1ce ich ogrody. Ach! gdzie by3o to ?wiegotliwe p1czkowanie, to owocowanie po?pieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z pêkaj1cych czarodziejskich tortów ulatywa3y skrzydlate fantazmaty, rozbijaj1ce powietrze na talie kart magicznych, rozsypuj1c je w kolorowe oklaski, sypi1ce siê gêstymi 3uskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni, metalicznych po3ysków, rysuj1c w powietrzu linie i arabeski, migotliwe ?lady lotów i ko3owa?, rozwijaj1c kolorowe wachlarze trzepotów, utrzymuj1ce siê d3ugo po przelocie w bogatej i b3yskotliwej atmosferze, Jeszcze teraz kry3y siê w g3êbi zszarza3ej aury echa i mo?liwo?ci barwnych rozb3ysków, lecz nikt nie nawierca3 fletem, nie do?wiadcza3 ?widrem zmêtnia3ych s3ojów powietrznych. Tygodnie te sta3y pod znakiem dziwnej senno?ci. £ó?ka ca3y dzie? nie za?cielone, zawalone po?ciel1 zmiêt1 i wytarzan1 od ciê?kich snów, sta3y jak g3êbokie 3odzie gotowe do odp3ywu w mokre i zawi3e labirynty jakiej? czarnej, bezgwiezdnej Wenecji. O g3uchym ?wicie Adela przynosi3a nam kawê. Ubierali?my siê leniwie w zimnych pokojach, przy ?wietle ?wiecy odbitej wielokrotnie w czar-nych szybach okien. Poranki te by3y pe3ne bez3adnego krz1tania siê, rozwlek3ego szukania w ró?nych szufladach i szafach. Po ca3ym mieszkaniu s3ycha? by3o k3apanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie, brali z r1k matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gêst1, wiruj1c1 ciemno??. Matka nie mog3a doj?? do 3adu z toalet1. ?wiece dogasa3y w lichtarzu. Adela przepada3a gdzie? w odleg3ych pokojach lub na strychu, gdzie rozwiesza3a bieliznê. Nie mo?na jej siê by3o dowo3a?. M3ody jeszcze, mêtny i brudny ogie? w piecu liza3 zimne, b3yszcz1ce naro?le sadzy w gardzieli komina. ?wieca gas3a, pokój pogr1?a3 siê w ciemno?ci. Z g3owami na obrusie sto3u, w?ród resztek ?niadania zasypiali?my na wpó3 ubrani. Le?1c twarzami na futrzanym brzuchu ciemno?ci, odp3ywali?my na jego falistym oddechu w bezgwiezdn1 nico??. Budzi3o nas g3o?ne sprz1tanie Adeli. Matka nie mog3a upora? siê z toalet1. Nim sko?czy3a czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybiera3 kolor z3otawego dymu. Przez chwilê z tych dymnych miodów, z tych mêtnych bursztynów mog3y siê rozpowi? kolory najpiêkniejszego popo3udnia. Ale szczê?liwy moment mija3, amalgamat ?witu przekwita3, wezbrany ferment dnia, ju? niemal do?cig3y, opada3 z powrotem w bezsiln1 szaro??. Zasiadali?my do sto3u, subiekci zacierali czerwone z zimna rêce i nagle proza ich rozmów sprowadza3a od razu pe3ny dzie?, szary i pusty wtorek, dzie? bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawia3 siê na stole pó3misek z ryb1 w szklistej galarecie, dwie du?e ryby le?1ce bok przy boku, g3ow1 do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawali?my w nich herb owego dnia, emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbierali?my go pospiesznie miêdzy siebie, pe3ni ulgi, ?e dzie? odzyska3 w nim sw1 fizjonomiê. Subiekci spo?ywali go z namaszczeniem, z powag1 kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodzi3 siê po pokoju. A gdy wytarli bu3k1 ostatek galarety ze swych talerzy, rozwa?aj1c w my?li heraldykê nastêpnych dni tygodnia, i na pó3misku zostawa3y tylko g3owy z wygotowanymi oczyma--czuli?my wszyscy, ?e dzie? zosta3 wspólnymi si3ami pokonany i ?e reszta nie wchodzi3a ju? w rachubê. W samej rzeczy z reszt1 t1, wydan1 na jej 3askê, Adela nie robi3a sobie d3ugich ceregieli. W?ród
Continue reading on your phone by scaning this QR Code

 / 33
Tip: The current page has been bookmarked automatically. If you wish to continue reading later, just open the Dertz Homepage, and click on the 'continue reading' link at the bottom of the page.